Salonowe „migotanie” nienawiścią

Salon nienawidzi elegancko: „ja lubię Janusza Palikota, jest taki inteligentny”, „Palikot ma odwagę mówić to, co wszyscy myślą”, „nie ująłbym tego w sposób, w który ujmuje Janusz Palikot, ale…”. Salon swoją nienawiść rozpisuje na role. Wicemarszałek Niesiołowski po mordzie łódzkim mówił o niepoczytalności Jarosława Kaczyńskiego. Tym razem pan marszałek nie zaryzykował, jak to zwykle czynił, spontanicznej wypowiedzi. Zasłonił się przed ew. procesem wspomnieniem Prezesa o pierwszych chwilach po katastrofie smoleńskiej.

Salon nienawidzi elegancko, z wyrachowaniem, wręcz arystokratycznie. Tydzień temu pan prof. Nałęcz, również pełniący funkcję publiczną był łaskaw powiedzieć o mnie : „powinno się ją leczyć”. Nie „powinna się leczyć”, właśnie „powinno się ją…”. To freudowska pomyłka, panie profesorze. Wykorzystując medialną pozycję Katona polskiej polityki, pan profesor powiedział również dobitnie „zabójstwo księdza Popiełuszki było mordem politycznym”. Dobrze, że niemal w przeddzień 26. rocznicy straszliwego mordu pan profesor to wyartykułował. Różnica między nami polega na tym, że pan profesor w 1984 roku był uczestnikiem obozu, który odpowiadał za to morderstwo, a ja mord nazywałam mordem. Dożyliśmy czasów, kiedy to prof. Nałęcz  z pobłażliwym uśmiechem odsyła mnie do „psychuszki”. Chwilę potem panowie redaktorzy Rymanowski i Lis chcieli mnie zaprosić do studia – na wspólną rozmowę z profesorem. Przecież to bardzo ucieszne i dziennikarsko profesjonalne. Muszę mieć możliwość  wyjaśnienia widzom, czy jestem normalna, czy nie.

Czy wmawianie widzom szaleństwa opozycji jest następną odsłoną opisywanego przeze mnie wcześniej teatru?

Łatwo bronić się przed wyrażaną wprost nienawiścią. Znacznie trudniej obronić się przed metodą, którą umownie nazwałam „migotaniem”. Nie znam jej prawdziwej nazwy, ale identyfikuję od dawna. Ma zapewne wiele wspólnego ze znaną jeszcze od czasów Ochrany metodą dezinformacji.

Dobrzy dziennikarze nie powinni się temu poddawać. Pomimo nieludzkich warunków pracy, powinni odróżniać ziarno do plew.
W artykule na mój temat zamieszczonym w sobotnio-niedzielnej „Rzeczpospolitej” pan redaktor Igor Janke opisał m.in., opatrując pozytywnym komentarzem, moją wizytę w Moskwie. Tak, to była gra va banque, ale zupełnie inna niż opisana przez pana. Nie leciałam do Rosji „w ciemno”. Taka sytuacja byłaby przykładem nieodpowiedzialności, zabiegania o względy Rosji za wszelką cenę. Pośrednio dowodziłaby, że zarzucam rządowi coś, co sama robiłam. A tak nie jest.

Dostałam wówczas zaproszenie na wielostronną, międzynarodową konferencję w sprawie przemytu narkotyków z Afganistanu. Gospodarzem był Siergiej Ławrow i on podpisał zaproszenie, ale konferencja była organizowana również we współpracy z Komisją Europejską, przy udziale komisarz Benity Ferrerio-Waldner. W MSZ zastanawialiśmy się, czy powinnam zaproszenie przyjąć. Dyplomaci wahali się, uważali, że trzeba wystąpić o spotkanie z ministrem, jeśli nie potwierdzi, powinnam zostać w Warszawie. Nikt nie był pewien, jaką decyzję należało wówczas podjąć. Tuż przed terminem podróży, niemal wszyscy mi ją odradzali. Postanowiłam zaryzykować. Obawiałam się, że Polskę obarczonoby winą za pogorszenie stosunków z Rosją. To był czerwiec 2006 roku, teraz wiem, że moja decyzja na „tak” dała nam zupełnie inną, lepszą pozycję argumentacyjną w późniejszym wetowaniu PCA II. Postanowiłam sobie, że jeśli będzie dobrze, zostanę potraktowana godnie, wygłoszę swoje wystąpienie w języku rosyjskim, jeśli nie – ograniczę się do angielskiego. Wylądowałam w Moskwie w przeddzień konferencji i od ambasadora Bahra (był po notyfikacji w MSZ, przed spotkaniem z prezydentem Putinem) dowiedziałam się, że zapewniono Polsce bardzo wysoką pozycję w kolejności  wystąpień. Rano okazało się, że w Iraku zamordowano rosyjskich dyplomatów. Po przyjeździe na konferencję dowiedziałam się, że spotkania jeszcze nie potwierdzono, a przemawiamy w porządku alfabetycznym. O.K., przemawiamy po angielsku. Zabrałam głos kilkudziesiąta z kolei, przemawiałam w języku angielskim. Po rosyjsku złożyłam tylko kondolencje. Byłam pierwszą, która to zrobiła, po mnie robili wszyscy. Jeszcze w trakcie wystąpienia potwierdzono spotkanie z Ławrowem. Poszłam w towarzystwie delegacji. Do złożenia przez nas weta w listopadzie, łącznie z wizytą Ławrowa w Warszawie stosunki były bardzo dobre. Tym lepsze, że kilka tygodni później, od sierpnia ta sferą zajmował się również Paweł Kowal.

W artykule nieco zmieniony został wydźwięk również takich spraw jak „Tageszeitung” (nie interweniowali premier i min. Jasiński), tarcza antyrakietowa, krytyki młodych itd. Trudno mi odnosić się do zadziwiająco obszernego fragmentu tekstu na temat mojego strasznego charakteru, zgrabnie zilustrowanego zdjęciem. Nieładnie, panie redaktorze. Zbyt pana cenię, żeby się nad panem znęcać.

Anna Fotyga

Powiązane wpisy

Leave a Reply